piątek, 9 grudnia 2011

Bonanza Boulder

Yuhuuuuu!!!Pierwsze zwycięstwo na kanadyjskiej ziemi;) Pierwsza w swojej kategorii…(zaawansowani, kobiety). Muszę się pochwalić że już wiemy, które miejsce zajął Oski...Trzecie!!! nieźle, porządziliśmy oby tak dalej:)

Przez ostatni miesiąc na naszej nowej ścianie EDGE (nasza to ona tak samo jest jak wszystkich innych, ale mówię tak, bo się na niej wspinamy; EiGER we Wrocławiu też był nasz…) rozgrywane były towarzyskie zawody bulderowe. Nakręconych zostało 70 różnych przystawek na zrobienie, których mieliśmy miesiąc czasu. Wpisowe na zawody wynosiło symboliczne 5 dolców, a nagrody ufundowane zostały przez kanadyjską firmę Arc’teryx (kurtały wierzchnie idealne do aktywności na świeżym powietrzu) i ścianę wspinaczkową Edge (2 dniowe karnety na ścianę).

Problemy super, dla każdego coś by się znalazło: krawądki, chamskie oblaki, odciągi, techniczne wyjścia (te moje ulubione z wywindowaniem się do góry), skoki, problemy na idealną pracę nóg, na dawanie z buły, na pomysłowość (hmm…jak tu w ogóle wystartować). Uczestnicy byli podzieleni na 3 kategorie: początkujący, średni i zaawansowani. Każdy na początku dostał kartkę ze swoim imieniem i nazwiskiem, i ponumerowanymi problemami. Super było, co trening odhaczać to, co się już zrobiło, pracować nad kolejnymi bulderami i patrzeć jak kartka powoli się zapełnia•, Jeśli chodzi o punktacje to każdy problem był punktowany inaczej. Tym samym, boulder który pokonały np. tylko 2 osoby zyskiwał większą liczbę punktów niż ten, którego pokonało 20 osób. Przyznam się bez bicia, że wszystkich nie udało mi się zrobić, ale te najważniejsze dla mnie odhaczyłam.

Fajne na takich zawodach jest to ze praktycznie każda ściana może sobie na coś takiego pozwolić. Wystarczy nakręcić baldy, nagłośnić sprawę znaleźć kogoś, kto da jakieś nagrody. Nie potrzebujemy sędziów (osoba, z którą się wspinasz daje Ci autograf jak zrobisz balda), nie potrzeba zamykać ściany, a podział na kategorie zachęca początkujących do sprawdzenia siebie i swojego poziomu wspinaczkowego. No i nie ma też stresu jak to czasem na zawodach bywa;) Motywacja za to rośnie, bo chcesz zrobić jak najwięcej baldów w jak najmniejszej ilości prób (próby też wpisujemy, w razie, jakich nie jasności przy podliczaniu baldów), fajnie jest później zobaczyć jak wypadłeś na tle innych.

Prawie bym zapomniała, nagrody! Nagrody nie są przyznawane za 1, 2, 3 miejsce jak to zwykle bywa tylko są losowane wśród wszystkich uczestników, co dodatkowo podkreśla towarzyska formę wydarzenia. Więc to też w jakiś sposób zachęca do brania udziału, bo myślisz sobie „no dobra może pierwsza nie będę, ale może coś wygram”. Oby więcej takich imprez było!

piątek, 2 grudnia 2011

Dobra karma

Życie jest piękne-stwierdziliśmy gdy nasz kolega Alan wyjechał na wakacje na Sycylię i zostawił nam mercedeska na 3 tygodnie (dla przypomnienia to fura którą bujaliśmy się po mieście, w naszym wieku (!), skórzanymi fotelami, centralnym zamkiem, elektrycznymi szybami i tempomatem (wow). Nagle nie trzeba wszędzie chodzić na piechotę, i do Likier storu (monopolowy) można skoczyć 10 minut przed zamknięciem (ech zamykają co dzień o 19, z wyjątkiem piątku-21), i 30 minutowy spacer na ścianę można zamienić na 10 minutową przejażdżkę:) Banan szybko zszedł nam z twarzy, gdy pierwszego dnia po wylocie Alana otrzymaliśmy mandat opiewający na kwotę 40 dolców;/ A za co? Złe parkowanie(!!!) Mieliśmy zostawić samochód 3 metry od drogi do garażu-zostawiliśmy z 1-1,5m (Alan za każdym razem stawiał auto u nas pod domem w tym miejscu, nigdy nic nie było,a tu proszę trafiło na nas biedaków).



Zrezygnowani parę dni później wybraliśmy się zapłacić ten cholerny mandat.Po drodze stwierdziliśmy ze jeszcze pogadamy, zbajerzymy i może uda się coś utargować z tą karą. Przyjęliśmy taktykę nieświadomych, nowych w kraju, nie wiedzących że tak nie można parkować. I co? Pani napisała nam na kartce wszystkie reguły dotyczące parkowania, kazała powiesić na lodówce i anulowała mandat. Hurrraaa! Niby dużo to nie jest, ale zawsze do przodu. A na miłe zakończenie dnia Oski znalazł jeszcze 20 dolców:) Dobra karma działa!

niedziela, 27 listopada 2011

Cypress Mountain

W minioną niedzielę zachęceni ilością śniegu na Seymourze, spakowaliśmy nartki i pojechaliśmy sprawdzić jakie warunki panują na górze Cypress. Dla tych, co nie pamiętają bądź nie wiedzą to tutaj odbywały się niektóre konkurencje (Freestyle i Snowboard) podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2010 roku.





Teren narciarski jest usytuowany na dwóch górach- Mt Strachan 1440 m n.p.m. i Black Mountain 1200 m n.p.m. Narciarze i miłośnicy parapetów (ekhm... tzn desek snowboardowych) mają do wyboru 53 trasy narciarskie! 7 zielonych dla początkujących, 18 dla średniaków, 19 dla zaawansowanych i 4 dla starych wyjadaczy tzw. ekspertów. Ponadto sił swoich można spróbować na specjalnie przygotowanych trasach i parkach do Freestyle. Cały teren obejmuje 240 hektarów.





Akurat trafiliśmy na rozpoczęcie sezonu także ludzi trochę było. Nam jednak to nie przeszkadzało, bo odkąd zainwestowaliśmy pieniądze w skitury teraz możemy iść wszędzie gdzie chcemy, nie straszne nam kolejki do wyciągu, i tłumy na stokach. Bierzesz narty i idziesz gdzie Cię oczy poniosą. A do tego jeszcze całkowicie za darmo:) No dzisiaj zjeżdżaliśmy jednak na stoku, bo jeszcze nie ma wystarczająco dużo śniegu żeby wypuszczać się poza trasy, ale już niedługo:)

sobota, 19 listopada 2011

Seymour Mountain



Kolejna porcja wiadomości z północnej Ameryki;) W miniony weekend razem z Cernickimi wybraliśmy się sprawdzić ile śniegu jest na górze Seymour i czy już czas szykować narty. Seymour mierzy sobie 1449 m n.p.m. i jest znana zarówno ze stoków narciarskich, terenów na skitury, na rakiety snieżne jak i zwykłych treków. Góra została nazwana na cześć drugiego gubernatora Kolonii Brytyjskiej- Fredericka Seymour.



Rodzinny weekend z Cernickimi zaowocował zdobyciem szczytu również przez najmłodszego potomka- Jakubka (wiek 11 miesięcy). Z przyczyn wiadomych został on wniesiony na szczyt, ale całą drogę dzielnie znosił zimno, ukształtowanie terenu, ekspozycje i świecące czasem prosto w oczy słońce.





Specjalnie dla niego wnieśliśmy sanki na prawie sam szczyt. Jednakże, Kubko nie był zainteresowany zjazdami. Za to my mieliśmy sanki tylko i wyłącznie dla siebie:)
Śniegu jest dużo, ale musimy jeszcze zaczekać żeby dopadało i całkiem zakryło skały. Myślę, że za tydzień, może 2 możemy się szykować:)



piątek, 11 listopada 2011

VIMFF 2011 Fall Series

Uwaga!!! W przyszłym tygodniu startuje festiwal filmowy pod szyldem VIMFF (Vancouver International Mountain Film Festiwal). Event będzie trwał 3 dni-dokładnie 3 wieczory, gdzie każdy jest inny i wyjątkowy (dlatego warto być na wszystkich trzech:). Pierwszy wieczór to FEAT "Fascinating Expedition & Adventure Talks" czyli wszystko to, co dotyczy przygody, pokonywania własnych słabości, przekraczania granic. 9 osób, 7 minut, niesamowite zdjęcia, filmy i możliwość pogadania z mówcami;)

Drugi wieczór to REEL ROCK TOUR. Nie ma co gadać trzeba zobaczyć:) Poniżej trailer zeby zachęcić wszystkich tych co mają jakieś wątpliwości.



Trzeci wieczór to PETE BRENNAN: INDIA TO IRLEAND BY BICYCLE, czyli 12,000 km, 6 krajów w ciągu 6 miesięcy. Brzmi gruubo! Nie ma co się zastanawiać, trzeba to zobaczyć:)

Szczegóły na stronce

http://www.vimff.org/pagedesktop.asp?portalid=5&pageid=92

sobota, 5 listopada 2011

Crown Mountain i test softshella Marmot ROM

Rzut oka na prognozę pogody pada, pada, sucho, pada, pada. Jest okno pogodowe! Trzeba się gdzieś wybrać, nie wiadomo, kiedy znów nadarzy się taaaka okazja. Taaaka, bo mamy wolne i w końcu możemy gdzieś razem pójść. Nasz wybór padł na górę o wdzięcznej nazwie Crown Mountain (Korona. Pobudka wcześnie rano w sobotę, śniadanie, kawa, szybkie pakowanie i jesteśmy gotowi. Najpierw na busa żeby dostać się pod Grouse Mountain, później Grouse Grind na górę i można zaczynać część właściwą. Na Grous’ie pierwszy śnieg! Mijamy małe lodowisko, niedźwiedzie Grizzly (spokojnie- są zamknięte na wybiegu;zresztą bardzo ospałe o tej porze roku, gdyż przygotowują się do hibernacji) i po 10 minutach dochodzimy do mapy okolicy. Zapisujemy nasze dane i wrzucamy do skrzynki, po czym idziemy dalej (zanim się wyjdzie w góry trzeba wypisać taki krótki formularz gdzie idziesz, w ile osób, czas wyjścia, planowany czas powrotu, telefon i telefon do osoby, z którą trzeba się kontaktować w razie sytuacji awaryjnej.Od formularza odrywa się taki świstek, który należy wrzucić do skrzynki jak się wróci. Tak czy inaczej pomysł fajny;)



Pierwsze podejście i cel pośredni to wejście na Dam Mountain. Widoków za bardzo nie podziwiamy, bo wszystko za mgłą. No nic mamy nadzieję, że się przetrze i ruszamy dalej. Zejście z Dam mt, lekko pod górę i dochodzimy do rozwidlenia dróg. Zejście do crown pass do wysokości 1080 m n. p. m i następnie znów do góry. Do szczytu zostało jedyne 421 metrów;)

Pierwsza przeszkoda to przetrawersowanie około 50 metrów dość stromego, głazowiska, które przy tym opadzie śniegu jest nieco psychiczne. Świeży śnieg przykrywający skały nie pozwala na szybkie poruszanie się. Mokra skała, śnieg i nasilające się trudności sprawia, że zaczynamy się zastanawiać czy to, aby tędy szlak prowadzi zaczynają się trudności wspinaczkowe, gdzie normalnie byśmy już szli z liną).


Krótki rekonesans i rzeczywiście udaje nam się dostrzec poniżej oznaczenie szlaku. Cofamy się i odnajdujemy właściwą drogę. Kolejne 30 minut i meldujemy się na szczycie. Hurra! Fotka zwycięzców, baton i szybko na dół, bo warunki nie są najlepsze (niestety nie przetarło się w ogóle, więc nic prawie nie widać). Schodziło się trochę gorzej, bo temperatura podniosła się o kilka stopni i wszystko zaczęło płynąć. Całość zajęła nam w sumie 6 h 30 minut.



Na wypadzie testowałam nowy nabytek– Marmot ROM softshell. Softa mogę gorąco polecić wszystkim tym, którzy zastanawiają się nad zakupem technicznej kurtki na wyjazdy w góry, ale też do śmigania po mieście. Lekki, niekrępujący ruchów z konstrukcją Angel-Wing Movement, która zapobiega podciąganiu softa do góry zwłaszcza przy podnoszeniu rąk (w końcu nie świecimy brzuchem:) idealny na wspin w niskich temperaturach. Dwie pojemne kieszenie, dodatkowo mała kieszonka na piersi, odblaskowe logo i zintegrowany kaptur z pełną regulacją to niekwestionowane zalety tej kurtki. Nie miałam okazji jeszcze sprawdzić go w czasie deszczu, ale przy niskiej temperaturze i wysiłku dobrze oddycha. To dzięki zastosowaniu stretchowych paneli bocznych z lekkiego materiału Marmot Shell. Świetny kolor- jasny zielony sprawia, ze nie da się mnie nie zauważyć:D

czwartek, 27 października 2011

Anwil Island i Leading Peak

Jest niedziela 23 października. Siedzę w domu i rozmyślam jak tu spożytkować ten wolny od pracy dzień. Za oknem nawet pojawia się od czasu do czasu słońce. Pierwsze myśli, jakie przychodzą do głowy- „ściana? Nie…, nie! trzeba zrestować, bo na ostatniej sesji odezwał się przeciążony łokieć”. No to, co tu robić??? Nika wygania mnie z domu, co by miała trochę ciszy i spokoju przy nauce do zbliżającego się większego testu. Hmmm, dręczony różnymi myślami wciąż siedzę w domu a tu wybija prawie południe!;) Na to odzywa się telefon- ooo Tomasz… Zdawkowo mówi, że jest plan na szybką akcję;) Powiem tyle- bez zbędnego zastanawiania odpowiedziałem: „WCHODZĘ w TO” … i zaczęła się prawdziwa męska przygoda...!!!

Szybkie pakowanie, i już siedzimy w toyotce. Od tego momentu mamy już tylko jeden cel- jak najszybciej zdobyć wierzchołek Leading Peak, który góruje nad północną częścią zatoki Howe Sound. Jest godzina 12:30, wszystko przygotowane, kajak zamocowany na dachu auta- Jedziemy! No i tak szybko jak wyjechaliśmy musieliśmy zawracać, bo Tomasz zapomniał podejściowych butów;) Mały falstart, ale każdemu może się zdarzyć;) Mamy do przejechania ok. 25km- kierujemy się na Lions Bay- miłą zatoczkę z piaszczystą, małą plażą. Tam wodowanie i płyniemy.



Do pokonania ok.10km, co naszą „oceaniczną rakietą” robimy w 56min. Po dopłynięciu do wyspy „Anvil Island”, szybki przepak, przebieranie i zaczynamy trekking. Szlak wiedzie na początku lasami z momentami dość stromymi, które zabezpieczone są linami, następnie terenem skalnym, nieco eksponowanym. Żeby nie było lin nie dotykaliśmy, bo wg Tomasza to nie wypada tak używać ułatwień;) 10km i 764m przewyższenia na szczyt idzie dość gładko zakładając, że dzień wcześniej wykręciliśmy całkiem niezłe czasy na przejściu Grouse Grind’a. Meldujemy się na wierzchołku po 1, 5h. Tam banan, kanapka, foteczki i biegniemy na dół, żeby przed zmrokiem dotrzeć do auta.





Po godzinie siedzimy już w kajaku. Na „zmęczeniu” poprawiamy czas o 2min, ale płyniemy tak czy siak w ciemności, z jasno rozbłyskującym światłem zamocowanym na kajaku. Wtedy zrozumiałem, co lubię w tym miejscu najbardziej. Jesteś tylko 25km od ponad 2milionowego miasta, w jakże cichym, naturalnym i dzikim za razem miejscu, robisz rzeczy, o których wcześniej tylko marzyłeś, bądź widziałeś je w telewizji.



Masz to wszystko tylko dla siebie, bo nie spotykasz na swojej drodze prawie nikogo. Tą oto swobodę i dostępność jakże pięknych miejsc kocham w Kanadzie najbardziej…
I tak właśnie dobrnęliśmy do końca „niedzieli na szybko”;) Dopiero w domu dochodzi do mnie zmęczenie. Szybka obiado- kolacja, prysznic i spać, bo jutro trzeba wstać wcześnie do pracy. Poniżej kilka fotek z wypadu za miasto;) Tomasz dzięki jeszcze raz za super spędzony dzień!!!;D

sobota, 22 października 2011

The Lions

Juhuuuuu idziemy w góry! Pogoda doskonała (lampa), chętni są, wolne załatwione (nie zwiałam ze szkoły żeby nie było;), auto jest;) Spakowani w małe plecaczki, załadowaliśmy się do auta i jazda. Pół godzinki od miasta, drogi puste (w końcu dzisiaj wtorek), ludzi na szlaku brak, jednym słowem warunki idealne. W składzie ja, Janka, Tomasz i Stano (Oski niestety musiał pracować) wyruszyliśmy na podbój Lionsów:)Szlak startuje leśną drogą i jest dobrą rozgrzewką – przez około 30-45 minut idzie się cały czas pod górę aż do rozwidlenia dróg. Szlak jest świetnie oznaczony i raczej ciężko się zgubić (na drzewach w lesie powieszone są tasiemki, a tam gdzie zaczynają się skały namalowane są pomarańczowe kropki). Dochodzimy do strumienia i zaczynamy podejście. 2,5h zajmuje nam dojście do siodła, z którego możemy podziwiać wody zatoki Howe Sound. Krótka przerwa, przekąska i idziemy dalej. Wychodzimy wyżej i następnie schodzimy po to żeby zacząć właściwe wspinanie na szczyt. Idziemy eksponowanym terenem, o trudnościach maksymalnych w okolicach III. W końcu docieramy szczęśliwi na szczyt:) Widoki niesamowite – poniżej kilka fot, musicie sami zobaczyć!

Następnie jedzonko, picie, leniwe wygrzewanie w słońcu i niestety zejście. Ta droga na dół trochę nas wszystkich znużyła, ale dotarliśmy w końcu do auta.











niedziela, 2 października 2011

Whitecliff Park

Bardzo popularny wśród lokalsów jest Whytecliff Marine Park, który mieści się w zachodniej dzielnicy West Vancouver, w pobliżu Horseshoe Bay. W 1993 roku Park ten został uznany pierwszym Morskim Obszarem Chronionym w Kanadzie. W wodach tej zatoki żyje ponad 200 gatunków morskich zwierząt. Miejsce jest szczególnie lubiane przez rodziny z dziećmi (plac zabaw, stoły piknikowe, dużo trawy, drzewa, przestrzeń do szaleństw:), nurków (bogate w faunę i florę wody przyciągają mnóstwo płetwonurków), kajakarzy. Co ciekawe zaraz obok kamienisto - żwirowej plaży jest mini wyspa, do której prowadzi ścieżka z zanurzonych częściowo w wodzie kamieni. Z wyspy rozciąga się niesamowity widok na okolice. Jedyne na co trzeba zwracać uwagę to przypływy i odpływy. Jak się zasiedzimy trzeba do brzegu płynąć wpław albo czekać na odpływ;).

Słońce, które pokazało się w weekend przekonało nas, że kajak to dobry pomyśl na spędzenie dnia. Oski niestety musiał pracować, a ja z Cernickimi udałam się do Whytecliff Parku popływać.

Słońce dawało złudne uczucie, że jest super ciepło. Nawet rozważałam opcje kąpieli, ale jak tylko znaleźliśmy się nad wodą zmieniłam zdanie. Z Elenką zrobiłyśmy całkiem fajna pętlę. Najpierw popłynęłyśmy w kierunku małej wysepki, na której to miałyśmy okazje zobaczyć wygrzewające się w najlepsze foki (ich jest tu cale mnóstwo). Super oglądać je z odległości 4-5 metrów;).





Później popłynęliśmy w kierunku Lighthouse Parku (tutaj w lato po pracy przyjeżdżaliśmy sie wspinać. Skały nad samą wodą, niestety oferują wspinanie tylko na wędkę. Lepsza jednak wędka niż kolejne sesja na panelu;)). Wracając zahaczyłyśmy o kloochman park (idealne miejsce na letnie wieczory w ciągu tygodnia. Tez można sie tu wspinać, co prawda tylko na wędkę, ale zawsze coś. Alternatywa dla wędki jest trawers, który zajmuje około 20 minut gdzie idziesz przez cały czas ok 1 metr nad wodą).



W drodze powrotnej zobaczyłyśmy niedużą grotę, i nie omieszkałyśmy sprawdzić czy nie ma tam czegoś ciekawego. Nic tam niestety nie znalazłyśmy ;/. Ale ciekawość została zaspokojona;)Taka rundka zajęła nam ok, 1 h 40 minut (z przerwami na foty). Później nastapiła zmiana i Tomasz z Lubką (Eli mamą) poszli popływać, a my zostałyśmy z Jakubkiem.



piątek, 30 września 2011

Attack of La Nina...

Wiemy, że w Polsce przeżywacie drugie lato i o zimie pewnie w ogóle nie myślicie, ale, nie dajcie się zwariować, zima nadchodzi! Zbliża się wielkimi krokami! (W szczególności rano i późnymi wieczorami czuć w powietrzu pierwsze jej podmuchy). My właśnie wróciliśmy z premiery najnowszego filmu Attack of La Nina. Mega pozytywny film, na maxa nakręca na zimowe szaleństwo, narty, śnieg, puch i wszystko, co z tym związane;). Oglądając tych ziomków, ich zjazdy i triki włosy stawały dęba, a nogi się trzęsły. Ci kolesie w ogóle nie mają psychy! Z resztą, co ja będę dużo gadać. Poniżej link do zajawki filmu, zobaczcie sami.

sobota, 24 września 2011

Monsun nadciąga

Tak jak to zwykle bywa o tej porze roku dni zaczynają być coraz krótsze, a dobra pogoda i słońce to rzadkość. Ale tak jak mówiliśmy w Polsce nieważne czy deszcz, chmury czy pada już od 2 tygodni czy od 3 dni, nie będziemy narzekać:) W minioną niedzielę z powodu nie najlepszej pogody wybraliśmy się na Grouse Mountain. Deszczyk troszkę pokropywał, mało, co było widać, bo niezła mgła była, ale trening zrobiony. Teraz jeszcze zejść na dół i można spokojnie udać się do domku;)

wtorek, 13 września 2011

Dobrze mieć znajomych...

Pogoda na weekend zapowiada się super pytanie tylko jak dostać się do Squamish kiedy nie mamy auta?...Tom i Eli wyjeżdżają na weekend na Sunshine Coast popływać na kajaku. Inny znajomy pracuje, wiec z nim tez się zabierzemy. Jazda busem w te i z powrotem to koszt 60 $...Troszkę kosztownie patrząc na to,ze a jeszcze nie pracuje. Autostop? Spoko ale niekoniecznie z crashpadem, plecakiem,2 karimatami i nami rzecz jasna...

Plan na sobotę: Ambleside Beach (chociaż skorzystamy z pogody), zakupy (pusta lodówka), może slackline, wieczorem ściana? Jak nie można robić tego co się chce, trzeba zorganizować coś zastępczego ;) Szkoda, tym bardziej ze już się umówiliśmy ze znajomymi na baldy w Squamish (znajomi Steve i Mc są z Whistler, gdzie była olimpiada). Steve i Mc byli już w drodze do Squamish, kiedy daliśmy im znać ze jednak nie przyjedziemy. Oni w sobotę chcieli się z nami powspinać, a w niedzielę pojechać do Vancouver do wesołego miasteczka. Po naszym esemesie nastąpiła zmiana planów - naszych i ich. Zaproponowali ze przyjadą w sobotę do Vancouver do wesołego miasteczka po czym zabiorą nas do Squamish żebyśmy mogli się z nimi powspinać, a następnego dnia zabierzemy się z ich koleżanką. Yuhuuuu! Brzmi super ;)

Tej nocy spaliśmy chyba na najdroższym campingu w okolicy (Kalahani RV park - 30$ za miejsce na namiot i 2 osoby, normalnie można spać za 14$ za namiot). No ale co zrobić, to jedyny camping w okolicy gdzie możesz palić ogień ;)

Niedziele rozpoczęliśmy od kawy w Starbucksie i śniadanka, po czym ruszyliśmy do lasu:) Tradycyjnie rozgrzewka na Titanicu ( V1, V3, V0) a później poszliśmy na bald, którego nigdy wcześniej nie robiliśmy Timeless za V5. Super boulderek, ciekawy start po dobrych chwytach, odciąg noga wysoko i psychiczne wyjście po oblakach. Chłopcy zrobili, nam trochę zajęła walka z psycha. Ale następnym razem padnie jak nic ;)
Kolejny to All about time za V6. Ciężki boluder jak na dziś, ale Oski był najbliżej zrobienia go. Szybki rzut oka na Mantre za V10 i decyzja że jest za ciepło, nie będzie dobrze zacierać. Później boulder za V3 Double decker, niby łatwy ale wysoki z psychicznym wyjściem. Ale zrobiony :) Obok niego super ładny, bardzo krawadkowy bald za V5. Bardzo pode mnie udało mi OS zrobić ;) Na koniec wstawialiśmy się w Swank Stretch za V5. Bardzo fajny bald startuje z rękami i nogą na jednym chwycie, później bardzo mała ryska (ledwo paluchy wchodzą), daleki ruch do klamy i w sumie po baldzie. Próbowaliśmy go już parę razy, jakoś ale nigdy nie wychodziło. Dziś 2 wstawka i zrobiłam! Hurrra:) Trochę się nakręciliśmy, motywacja wzrosła, ale już skóry nie było ;/ Weekend zaliczyć możemy do tych bardzo udanych ;)

środa, 7 września 2011

Back to Squamish...

Po ogarnięciu się, szybkiej aklimatyzacji (o dziwo bardzo dobrze znosiłam zmianę czasową), znalezieniu mieszkania, rozpoczęciu szkoły przeze mnie i pracy przez Oskiego w końcu zajechaliśmy do Squamish :) W składzie my, Cerniccy - Tom i Eli, Kubko (ich synek) i Janka (siostra Toma) wybraliśmy się na rodzinny wyjazd w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza i poruszania się w końcu za miastem. Super było rozbijać się po znajomym już lesie, oklepywać kamole i korzystać z niesamowitej pogody która nie opuszcza nas odkąd przyjechaliśmy :) Muszę się jednak do czegoś przyznać...pierwszy dzień wpinaliśmy się z liną...! No ale nie ma co tu dużo gadać (byliśmy w miejscówce gdzie nie ma baldów a, że człowiek wspinać się musi czasem trzeba się też i ze sznurem przeprosić ;P). Następnego dnia jak już zajechaliśmy skórę na squamishowskich klasykach postanowiliśmy również ruszyć dolne kończyny i przejść się na Chiefa (druga największa na świecie granitowa skała, zaraz po El Capie; 702 metry czystego wspinania). Poniżej kilka fot z wyjazdu.








Widok z Chiefa, w tle Garibaldi.

piątek, 2 września 2011

niedziela, 28 sierpnia 2011

Wylądowali ;)

Po 2 tygodniach pożegnań, nie kończących się rozmowach, ostatniej imprezie domowej zostaliśmy przy pomocy 3 samochodów i 7 drombo odeskortowani na lotnisko ;) Odprawa, opłacenie dodatkowego bagażu, szybka kawa i już siedzimy w tym małym samolociku lotu gotowi do drogi (Ci co mieli przyjemność lecieć tą maszyną (ATR 42) chyba się ze mną zgodzą, że jest to niezłe przeżycie). 2h później lądujemy we Frankfurcie. Jedyne 4,5 godzinki i już siedzimy w samolocie do Vancouver (juz wiekszy Boeing 767). Dzięki wczorajszej imprezce dużo śpimy i w sumie budzimy się tylko na jedzonko lub na chwilkę na film żeby znów za chwilkę usnąć ;) Na lotnisku 2h zajmuje nam dostanie wiz i ogarnięcie się z bagażem:) Szczęśliwi ze mamy już wszystko z głowy, zabieramy bagaże i pędzimy do wyjścia w nadziei, że Tom i Eli jeszcze są (nie mieliśmy jak dać im znać, że chwilę to potrwa zanim dadzą nam wizy itd. Nie mieliśmy już polskich telefonów, nr do nich zapomnieliśmy zabrać i w ogóle masakra). Wychodzimy i oczywiście nikogo nie ma...Chodzimy, szukamy i nikogo znajomego nie widzimy. Już mieliśmy straszną wizję podróży metrem, promem, busem i z buta do nich do domu. Na szczęście Tom się spóźnił i za chwilę zobaczyliśmy jak się łapie za głowę na nasz widok i krzyczy " Jezus Maria co wyście zabrali" ;) Także szczęśliwi, że nie musimy targać naszego dobytku sami załadowaliśmy się do Toyotki i pojechaliśmy do domu. Nie możemy uwierzyć, ze już tu jesteśmy.






poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Vancouver za 3 tygodnie....

Dostałam się na studia!!! Mamy wizy!!! Zakupiliśmy bilety!!! Czas do odlotu: 3 tygodnie. W pracy już powiedziałam - stresowałam się trochę jaka będzie reakcja, ale było w porządku;) Nie ukrywam, troszkę smutno mi odchodzić bo całkiem nieźle się tu zadomowiłam. Ale...przygoda przygoda, każdej chwili szkoda;) Już niebawem OUTDOOR PRO będzie miał swojego korespondenta za oceanem, także tam też o nas usłyszą ;). Teraz trwają intensywne poszukiwania odpowiedniej kandydatki na moje miejsce. Aaa to nie byle jakie stanowisko, jest o co walczyć (firma wypłacalna, dobra atmosfera, fajni ludzie, zniżki na sprzęt ;) Casting już trwa, jak dobrze pójdzie niebawem będziemy mieć moją następczynię ;)

piątek, 5 sierpnia 2011

Targi Outdoor 2011 we Friedrichshafen

2 razy do roku u naszych zachodnich sąsiadów odbywają się targi, które są ogromnym wydarzeniem w świecie outdoorowym. Jest to impreza jedyna w swoim rodzaju na którą przybywają ludzie z całego świata. Przyjeżdżają tam by zaprezentować swoje produkty, nowe technologie, obejrzeć kolekcje i wszystkie nowości na kolejny sezon.
W tym roku ja zostałam nominowana do odwiedzenia targów. Dzięki sprzyjającym warunkom i przychylności pewnych osób Oskar mógł mi towarzyszyć;) Targi odbywały się w niemieckim Friedrichshafen nad samym jeziorem Bodeńskim;) Wyjazd na wariackich papierach, załatwianie wizytówek, delegacji, auta itd ale udało się wszystko jak trzeba i 15.07 o godz 9.30 zameldowaliśmy się pod główną halą:)

O 11 mieliśmy spotkanie z przedstawicielem firmy Marmot, której to produkty mamy już w naszej ofercie. W tym roku jednak nasz asortyment zostanie rozszerzony o odzież. Nowe kolory, kroje i modele są bardzo obiecujące, aczkolwiek też odważne (świetna kolorystyka, żywe kolory - dziewczynom będzie się bardzo podobać, chłopaki też narzekać nie będą). Następnie spotkanie z przedstawicielami firmy Arc'teryx - kanadyjską firmą od niedawna obecną na polskim rynku. W tym roku w naszym sklepie również będzie można kupić produkty tej firmy. Super prezentuje się również firma Black Diamond którą mamy przyjemność mieć w swojej ofercie. Uprzęże na przyszły rok są w świetnych kolorach i niesamowitych cenach (!), kije trekkingowe mają niespotykaną szatę graficzną, a innowacje w karabinku Gridlock zaskoczą niejednego wspinacza. W międzyczasie oglądaliśmy innych wystawców i ich pomysły, które prezentowali na przyszły sezon (np spódnicę do wspinania lub spodenki zintegrowane z uprzężą - firma Mammut). Czy ktoś coś kiedyś wspominał, że w spódnicy się nie można wspinać?;)




Coś dla najmłodszych wspinaczy


Warto również było odwiedzić miasteczko namiotowe, gdzie wszystkie firmy mogły pokazać swoje pomysły (często nieco dziwne).







Dzięki 2 dniom, które spędziliśmy na targach udało nam się chyba wszystko obejrzeć (Oski się śmiał, że zapędziłam go na każdą halę). Do śmiechu mu jednak nie było kiedy musieliśmy nosić katalogi wystawców (trochę tego było;) Mieliśmy również okazję zobaczyć chłopaków biorących udział w zawodach w slacklinie
i powspinać się przez pół dnia w Szwajcarskim Magic Wood (ech ta pogoda do d...;(