niedziela, 22 stycznia 2012

W poszukiwaniu białego szaleństwa...

5:40 rano- budzik daje sygnał do rozpoczęcia kolejnego dnia… Na szczęście jest to dzień wolny od pracy „juhuu”;D Szybkie śniadanie, kawa do termosu na drogę, narty w rękę i już siedzimy z Tomaszem w Toyotce, która obiera kurs na Whistler;) 1,5h trwa nam dojazd do istnego raju narciarskiego.

Tak w błyskawicznym skrócie- Whistler Blackcomb jest największym resortem narciarskim w północnej Ameryce. Znajduje się tam wszystko co tylko narciarze i snowboardziści mogą sobie wymarzyć. Od świetnie przygotowanych tras, gdzie najdłuższa mierzy sobie 11km, przez wszelkiego rodzaju parki gdzie można wykręcać nieskończone ilości trików, aż po jazdę po lodowcach i kuluarach w dziewiczym puchu. Właśnie ten ostatni punkt interesował nas najbardziej;)

Na szczyt góry Blackcomb docieramy siecią rozbudowanych kolejek- na początek gondola, później kanapa 4osobowa i na koniec kotwiczka na szczyt, który mieści się na wysokości 2240 m.n.p.m. Jest to nie lada przewyższenie biorąc pod uwagę fakt, iż startowaliśmy z poziomu 670m. Z kotwiczki trawersujemy zjazdem lodowiec i zakładamy foki gdyż przed nami podejście na naszą docelową górę, na której zacznie się prawdziwa biała przygoda;)



Podejście to zajmuje nam ok. 30min i już stoimy gotowi do założenia swoich śladów w najświeższym puchu, jaki kiedykolwiek widziałem. Pierwszy jedzie Tom, ja za nim- radość jest niesamowita, człowiek jakby płynął w przestworzach…





Dojeżdżamy do zamarzniętego jeziorka w samym sercu gór i nie mogę się napatrzeć na to, co mnie otacza… Niekończące się możliwości zjazdów w terenie gdzie jeszcze nie było ludzi tego dnia. Szybko obieramy nowy cel i podchodzimy pod kolejny szczyt, aby po raz kolejny zakosztować białego szaleństwa. Pogoda nas nie rozpieszcza- choć świeci słońce jest -13 stopni. Na podejściu jednak szybko rozgrzewamy się.





Później już tylko szczyt, foteczka, i mkniemy znów na dół. Zadowoleni z owocnego dnia wydostajemy się z doliny podchodząc znów około 40minut. Od samochodu dzieli nas już tylko zjazd obszernym, lecz wywianym mocno kuluarkiem i siecią przeróżnych tras narciarskich. Całość to ok. 1600m przewyższenia. Jazda na dół to już nie to samo, co wcześniejszy dziewiczy śnieg, ale sprawia również sporo frajdy. Meldujemy się na dole po prawie 8 godzinach z nartami na nogach. Myślę, że mamy naładowane baterie na kolejny tydzień;) a już w przyszły weekend kolejny szturm…
Ujmę to tak- był to najlepszy dzień narciarski w moim życiu i aż się boję, bo sezon dopiero się zaczął;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz