poniedziałek, 9 stycznia 2012

Elfin Lakes

Po hucznie oblanym sylwestrze i powitaniu Nowego Roku nastał poranek 1 stycznia 2012 roku. O 10.00 lokalnego czasu byliśmy umówieni z niepełnym klanem Cernickich reprezentowanym przez Tomasza, Jankę i jej chłopaka- Martina (Elenka i Kubko musieli zostać w domu), Alanem (organizuje Festiwal filmowy i pożycza nam mercedeska jak potrzebujemy) i delegacją z Sycylii- Livią (Alana dziewczyna) na 2 dniowy wypad skiturowy. Ponieważ wśród nas byli tacy, co nigdy na turach nie chodzili i tacy, którzy będą używać rakiet śnieżnych stwierdziliśmy, że Elfin Lakes będzie idealne (z parkingu do miejsca docelowego jest 12 km łatwego terenu, więc raczej wszyscy sobie poradzą).

Rano niektórzy nie byli tak rześcy jakby chcieli. Skutki zabawy do 4 rano dały o sobie znać, kiedy trzeba było wstawać rano. Lekko ćmiąca głowa, żołądek mówiący „nie!!!” Płatkom z mlekiem (w aucie tylko słychać nieśmiałe:, ale bym zjadł jakiegoś burgera). Pakowanie zabrało więcej czasu niż zwykle, szybki przystanek w Macu po drodze i jakby to powiedzieć, ale z 10.00 Nie wiadomo, kiedy zrobiła się nagle 12.00….Najważniejsze, że już podążaliśmy w obranym kierunku zaśmiewając się z wczorajszo-dzisiejszych aspektów imprezy. W Squamish zostawiliśmy mercedesa i trochę ściśnięci pokonaliśmy 14 km leśną drogą, na której Tomasza nowa Toyotka mogła przejść chrzest bojowy w terenie;) Na parkingu ledwo znaleźliśmy miejsce, ale nie zmartwiło nas to zbytnio, gdyż nie minęło 5minut i coś na kształt pielgrzymki wysypało się na parking. Juhuuu wszyscy jadą do domów, nie bierzemy namiotów, bo chata będzie prawie cała nasza;)



O 2.30 udało nam się w końcu wyruszyć;) Idąc za Tomasza radą nasmarowaliśmy sobie foki i narcioszki śmigały jak ta lala. Nic tylko ten dźwięk szu szuu szuu i suniesz do przodu jak na łyżwach. Po godzince doszliśmy do pierwszej chaty (dobra opcja żeby się zagrzać i odpocząć jak potrzeba – piecyk, drzewo) a po 2 kolejnych dotarliśmy do celu.





Po krótkim rekonesansie pogratulowaliśmy sobie podjęcia decyzji o zostawieniu namiotów w aucie. Ludzi oprócz nas było może 12, a to znaczyło ze miejsca jest dość i nawet nikt nie musi spać na podłodze. Po nas przyszła Janka z Martinem ( Janki chłopak również na wakacjach, po Kanadzie się wozi) a po kolejnych kilku godzinach Alan z Livią (tu już straciliśmy nadzieję, że przyjdą – była 22.20. Umawialiśmy się, że jak nie będzie ich do 20 to znaczy, że nocują w pierwszej chacie). Posiedzieliśmy do 23, oczywiście z najróżniejszymi przygodami-, ale kto był ten wie;) i poszliśmy też spać, bo oczy same się zamykały.

Rano najpóźniej o 10.00 Trzeba było wyruszać w stronę parkingu (o 1 musieliśmy zameldować się przy aucie, bo Janka z Martinem spieszyli się na mecz hokeja). Chętnie zostalibyśmy dłużej coś pojeździć, ale wiedzieliśmy, że pogoda ma się popsuć. Poza tym bilety na hokej były potwornie drogie i Janka nie wybaczyłaby nam gdyby nie zdążyli. Droga z powrotem szybko minęła -kilka krótkich podejść i zjazdów, potem wyszliśmy trochę wyżej żeby coś w puchu pozjeżdżać.





Następnie przystanek w pierwszej chacie na małe co nieco - zupę z tuńczyka z czosnkiem (tuńczyk w puszce w sosie własnym podgrzany na piecu konsystencją zaczął przypominać zupę;). Do tego ząbek czosnku do smaczku i czego chcieć więcej? Mniam!) I jazda na dół. Z tego miejsca do parkingu jest może z 10 minut (zależy jak zasuwamy- droga biegnie w dół trzeba tylko uważać na tych, co idą do góry).





Na parkingu pakowanie i już gotowi do drogi. Czas wyjazdu 1.00 Czyli idealnie jak miało być. W drodze do domu jeszcze rozważaliśmy pójście na ścianę, ale jak dojechaliśmy to nie mieliśmy siły na nic. Także dzień zakończyliśmy relaksując się w domu z myślą ze na ścianę idziemy jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz